W tym miesiącu mija rok od mojego „przebudzenia”…
Często zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd lub jak mogłam być tak ślepa. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie miałam innej drogi.
Jestem drugim dzieckiem nauczycielki i człowieka lasu. Co działo się w domu – zostawało w domu. Mała miejscowość, każdy znał wszystkich. Starsza siostra uwielbiana przez wszystkich, bo piękna, bo przebojowa, bo towarzyska i ja – cicha dziewczyna, z dużym nosem po prababce, z problemami zdrowotnymi (nerwica zdiagnozowana po latach), bez pewności siebie, marząca cicho, by ktoś ja w końcu zauważył i polubił.
Tata pił, mama krzyczała i my małe dziewczyny broniące raz ojca, a raz matki. O rozwodzie rodziców słyszałyśmy każdego dnia przez lata, ale nigdy do niego nie doszło. Dopiero niedawno mama przyznała, że zrobiła to dla naszego dobra, abyśmy miały normalny dom, a w nim obojga rodziców. A ja tak bardzo pragnęłam, by to się skończyło. I o dziwo, chciałam mieszkać z tatą. Tak, z alkoholikiem. Bo nie krzyczał na mnie, bo nie bił, bo mówił, że widzi, jak mama nas krzywdzi, ale nie wie, jak nam pomóc, bo okazywał uczucia…
Dziś wiem, że mama miała depresję i nie miała nikogo, komu mogła zaufać. Zrozumiałam to jednak i przebaczyłam dopiero po 3 latach ciężkiej pracy z psychologiem, po zdiagnozowanej u mnie depresji i po leczeniu farmakologicznym, które trwa po dziś dzień.
W tych wszystkich dniach naszego życia przeplatał się kościół. Miejsce, w którym dziecko, takie jak ja, czuło się bezpiecznie, bo było cicho. Ta cisza tak bardzo była mi potrzebna, że po maturze wstąpiłam do zakonu. Odzyskałam radość, miałam poczucie bezpieczeństwa, ale również pokutę i czas modlitwy. Pragnąc tak bardzo poczucia, że jestem u siebie i że jestem zauważana, zaczęłam jednak czuć się coraz bardziej samotna. Wróciłam do domu. Moja rodzina bardzo za mną tęskniła, ale nie mogłam z nimi zostać. Rozpoczęłam studia, wyjechałam.
I wtedy spotkałam starego znajomego, zaczęliśmy się spotykać. Czy był miłością mojego życia? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, bo nie wiedziałam, czym jest MIŁOŚĆ i jak powinna wyglądać. Dbał o mnie, martwił się o mnie, bronił mnie przed wszystkimi. A ja poczułam się bezpieczna. Dopiero później zrozumiałam, że jego zachowanie było rzeczywiście kontrolowaniem, oznaką zazdrości i zaborczości, odizolowaniem od przyjaciół i rodziny. Ale w tamtym czasie inaczej na wszystko patrzyłam…
Wtedy myślałam, że spełniły się moje marzenia – wyprowadzka z domu, ślub, dzieci. Mogłam stworzyć dom, o jakim marzyłam. Radosny, przepełniony miłością i wzajemnym szacunkiem, z rozmowami o codziennych sprawach, z muzyka i śmiechem dzieci w tle.
Dziś mogę powiedzieć, że nie da się stworzyć szczęśliwego domu bez miłości, z nieodpowiednią osobą.
Odeszłam z pracy, poświęciłam się dzieciom. A dziś słyszę, że wszystko, co mamy, to zasługa mojego męża. Czas zamienić się rolami, bo teraz jego kolej na odpoczynek, on się zaopiekuje domem, a ja mam zarobić na utrzymanie.
Zapisałam się więc na nowe kursy, zmieniłam zawód (do starego nie miałam szansy wrócić), by zacząć od nowa, by zarabiać te pieniądze na nasze utrzymanie. Dzieci poszły do szkoły i nie potrzebują już tyle mojej uwagi, więc myślałam, że będzie już tylko lepiej. Nic bardziej mylnego. Nic się nie zmieniło. Nie na lepsze. Nagle spadło na mnie dużo więcej obowiązków. Żaden podział nie był możliwy, bo przecież nie zarabiam aż tyle, co On. Miałam więc na głowie już nie tylko dzieci, dom i psa do opieki, ale też swoje szkolenia i pracę. A On dalej nie robił nic (poza ciężkim zarabianiem pieniędzy, rzecz jasna).
Szkoła i praca były jednak dla mnie „oknem na świat”. Zaczęłam spotykać nowych ludzi, rozmawiać z klientami i nagle okazało się, że przez te wszystkie lata uciekałam.
Uciekałam przed swoją przeszłością.
I w tej ucieczce zgubiłam siebie.
Zgubiłam marzenia.
Zapomniałam albo nie ustaliłam w ogóle tego, co jest dla mnie ważne.
Pozwoliłam mężowi kontrolować swoje życie, a potem życie dzieci.
W domu miało być cicho, maluchy miały nie przeszkadzać, a kiedy śpiewały lub głośno się bawiły, to był to objaw braku szacunku dla taty. Mąż kupił komputery dla każdego dziecka i stwierdził, że teraz możemy spędzać rodzinnie czas. Tak… Każdy przed swoim ekranem. A wspólne spacery? Wakacje? Gra w piłkę z synem? Rozmowy? Może jutro…
Powtarzałam sobie jednak, że nie mam przecież złego męża:
- Przecież mąż nie pije każdego dnia – tylko w weekend musi odstresować się po tygodniu pracy.
- Zarabia – choć ja nie mam dostępu do jego pieniędzy, bo to on wydaje na to, co uzna za stosowane, no ale w końcu ja nie zarabiam, tylko „siedzę w domu”, więc … siedzę cicho.
- Nigdy nie podniósł na mnie ręki – czasem tylko krzyknął i przy tym uderzył w drzwi lub w ścianę. W domu jest nerwowa atmosfera, wszyscy muszą chodzić na paluszkach, żeby nie zdenerwować taty, ale przecież pracuje fizycznie, jest zmęczony, należy mu się spokój.
- Pracuje, więc nie ma czasu nawet w weekend zająć się dziećmi. W końcu weekend jest od leniuchowania. Czemu się czepiam, skoro możemy „wspólnie” pograć w gry komputerowe (każdy w inną, ale za to w jednym pokoju).
Otworzyłam oczy i zobaczyłam w końcu siebie. Może za późno, ale wcześniej nie byłam świadoma. Nie byłam świadoma tego, kim byłam i kim się stałam, jak rzeczywiście wygląda nasze wspólne życie. Moje pragnienia, potrzeby nie były wcześniej nazywane, bo nie były ważne i oczywiście: „co się działo w domu – zostawało w domu”.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam w końcu Jego. Kiedy kolejny raz (13 lat po ślubie) powiedział na głos i ze złością, że rodzinne święta są dla niego najgorszym okresem w roku, a moja rodzina to obcy dla niego ludzie. Nie ważne, że dla naszych dzieci to bardzo szczególny czas, bo nie mieszkamy blisko i rzadko się widujemy.
Otworzyłam oczy i zamiast męża zobaczyłam nastolatka, który nie chce dorosnąć i nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za wychowanie dzieci. Zobaczyłam, jak ważna dla niego jest gra z przyjacielem, która kończy się nad ranem każdego dnia, a nie ma czasu na rozmowę z dzieckiem. Przez całe nasze małżeństwo, komputer ważniejszy był od żony. Teraz komputer ważniejszy jest od dzieci.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam naszego syna. Zobaczyłam, jak jego wielkie marzenia o byciu wybitnym sportowcem/aktorem/muzykiem zamieniły się na marzenie stania się najlepszym graczem komputerowym (w końcu robi to, co tata). Przyjaciele? Przecież są po drugiej stronie komputera. Nie mogę pozwolić, by mój syn był taki sam, jak ojciec. Nie mogę pozwolić, by moje dziecko zamknęło się w pokoju i non stop grało, kiedy dookoła jest tyle innych możliwości.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam naszą córkę, która przepełniona jest złością i żalem do całego świata. Dziewczynkę, która boi się taty i nie chce z nim rozmawiać, a jednocześnie pragnie życzliwości i przytulenia, tęskni za tym, co nieznane, aby poczuć się bezpiecznie w ramionach ojca. Ale ona ma już 8 lat i według taty jest za duża na czułości…
Jeszcze nie jest za późno. Otworzyłam oczy i przygotowuję się do zmian, które nas czekają.
Głęboko wierzę, że gdy odejdę, mąż zatęskni za dziećmi. Stanie się lepszym ojcem, znajdzie dla nich czas. Liczę na to, że gdy będzie miał je raz na jakiś czas, będzie w końcu chciał wykazać się, jako ojciec. Jeśli nie, moje dzieci będą, chociaż miały szczęśliwą, wolną i zaangażowaną mamę, która nie będzie już musiała siedzieć cicho. Moje dzieci będą szczęśliwe, kiedy i ja będę.
Na to, że mąż zrozumie moją decyzję, nie liczę. W końcu w jego mniemaniu jest przecież takim dobrym mężem. To on przecież zarabia. To ja jestem ta zła, psychiczna (depresja), a leki pozbawiają mnie emocji. To ja odchodzę, rozbijam rodzinę, krzywdzę dzieci. To ja muszę się zmienić. Tyle że już to zrobiłam. Bezpowrotnie. Nie w tym kierunku, w którym On by sobie tego życzył. Wszak „wolał mnie, gdy miałam depresję” – usłyszałam niedawno.
Najtrudniej było powiedzieć rodzicom. Bałam się, co powiedzą, bo z trójki dzieci tylko ja mam ślub kościelny, dzieci i życie „jak Pan Bóg przykazał”. Bojąc się krzyku mamy, wysłałam jej sms-a, by oswoiła się z tą informacją i uspokoiła emocje przed rozmową. Ku mojemu zaskoczeniu dostałam tyle wsparcia od rodziców i ciepłych słów, o jakich marzyłam przez całe życie. W końcu poczułam się dostrzeżona, zaopiekowana. Mama przyznała się do błędów, jakie popełniła. Przeprosiła.
Proces jest długi, ale w sercu czuję siłę i wiem, że warto. Czasem mam momenty zwątpienia, bo nie wiem, jak sobie poradzę finansowo. Mimo to, wolę posiadać mniej i żyć skromniej, by moc przy tym oglądać radość w oczach dzieci, nie czuć strachu i poniżania każdego dnia. Mam nadzieję, że pozostaniemy w poprawnych stosunkach ze względu na istoty, które stworzyliśmy. Ale bardziej pragnę, by moje dzieci znów zaczęły śpiewać i tańczyć na środku pokoju, nie obawiając się, że zostaną skrytykowane za ich radość, za bycie sobą…