Wychowywałam się w bardzo katolickiej rodzinie, a więc w sposób naturalny już od najmłodszych lat idealnie wkomponowałam się w lokalne ruchy religijne, czerpiąc z nich inspiracje do stworzenia idealnej wizji mojego dorosłego życia. Dzięki talentom muzycznym swoją wiarę umacniałam jako kościelna wokalistka, co chyba w największym stopniu zdefiniowało rolę, jaką przyjęłam wówczas na siebie w jakiś bardzo naturalny sposób. W roli tej czułam się dobrze, gdyż byłam znana, lubiana i podziwiana, a rodzice byli ze mnie dumni.
Otoczona gronem wspaniałych ludzi, którzy podobnie do mnie wykazywali duże zaangażowanie w sprawy duchowe, spędziłam swoje dzieciństwo i młodość, uczestnicząc w oazach i pieszych pielgrzymkach na Jasną Górę czy też śpiewając regularnie w kościele, którego proboszcz był bliskim przyjacielem mojej rodziny. Byłam w tym świecie szczęśliwa i spełniona, ale przede wszystkim funkcjonowałam, jako osoba podchodząca bardzo poważnie do kwestii wiary i życiowych zasad. Jak łatwo się domyślić, miało to niebagatelny wpływ na cały mój światopogląd i to nie tylko ten dotyczący sposobu postrzegania rodziny i małżeństwa, ale też roli kobiety, jako zaangażowanej żony oraz cierpliwej i oddanej matki, najlepiej w stylu przysłowiowej „Matki Polki”. Może nie do końca byłam w stanie sprostać wszystkim wymogom stawianym idealnej – w rozumieniu katolickim – żonie, bo chociażby nie potrafiłam i nie lubiłam gotować, zupełnie, jakbym nie odziedziczyła „najważniejszych” genów po mamie, babci i reszcie kobiet z rodziny, ale za to wiedziałam, że będę miała religijnego męża i co najmniej 5 dzieci. Wtłoczono mi do głowy wiele stereotypów, z którymi musiałam się skonfrontować, dochodząc do tak zaskakujących wniosków, jak chociażby ten, że nie przepadam za dziećmi. Swoje rzecz jasna kocham i przeważnie lubię 😉
Wymagania stawiane kandydatom na mojego przyszłego męża również były wysokie. Tę poprzeczkę zawiesiliśmy wspólnie, tzn. moja rodzina i ja. Kiedy więc pojawił się chłopak, który – dla odmiany – nie był rozmarzonym muzykiem, folkowym tancerzem albo idealistą zamierzającym ratować biedne afrykańskie dzieci, tylko twardo stąpającym po ziemi studentem prawa, pomyślałam sobie, że spotkałam idealnego przyszłego męża. Chodziliśmy ze sobą przez całe studia, mieliśmy wspólne środowisko znajomych, razem się uczyliśmy i zdawaliśmy egzaminy oraz oboje uwielbialiśmy górskie wędrówki. Pojawił się u mnie jeden poważny moment zawahania, taki powiedzmy przebłysk tęsknoty za uczuciem, które pamiętałam z przeszłości. Dosyć szybko jednak zracjonalizowałam swoją sytuację życiową i to bazując przede wszystkim na wpojonych mi wartościach katolickich. Odsunęłam więc te nie do końca wówczas uświadomione wątpliwości i skupiłam się na organizowaniu ślubu oraz mojego nowego życia, które oznaczało również wspólne zamieszkanie z mężem.
Wyszłam za mąż zaraz po studiach, w wieku 24 lat, za… przyjaciela, którym tak naprawdę był dla mnie wówczas mój mąż, tyle że o tym dowiedziałam się dopiero po ślubie, uświadomiwszy sobie, że w naszym związku brakuje najważniejszego – miłości. Myśl o tym, że popełniłam błąd, pojawiła się dosyć szybko, jednak początkowo nie chciałam czy też nie potrafiłam albo zwyczajnie nie miałam odwagi się do tego przyznać i to nawet przed samą sobą. W przypadku gorliwej katoliczki rozwód przecież nie wchodził w grę. Do tego doszedł wstyd społeczny, powodujący, że przez jakiś czas próbowałam jeszcze wchodzić w rolę żony. Ostatecznie pojawienie się dziecka całkowicie przekierowało moją uwagę na tematy związane z rodzicielstwem, a to stało się dobrą wymówką do zakopania pozostałych problemów pod gruby dywan utkany z mojej uwarunkowanej kulturowo potrzeby spełniania oczekiwań ludzi, którzy wychowali mnie w duchu katolickiego poczucia obowiązku wobec rodziny.
Mąż okazał się być świetnym, zaangażowanym ojcem, co w pewnym sensie utrudniało zarówno podjęcie decyzji jak i zakomunikowaniu jej komukolwiek. Bo co niby miałabym powiedzieć? Nie jestem szczęśliwa? Przecież sama wybrałam tego człowieka, a w naszym małżeństwie nie działo się nic złego, nie dochodziło do rękoczynów, nie było alkoholu, ani żadnych zachowań powszechnie uznawanych za patologiczne. Może tylko negatywne napięcie dawało o sobie znać przy bliższym kontakcie z nami. Do tego małe dziecko i częściowe uzależnienie od rodziców, zarówno w wymiarze finansowym (obydwoje byliśmy na aplikacji, która sporo kosztowała), jak i w zakresie pomocy w opiece nad dzieckiem. Religia nie ułatwiała sprawy.
Zaczęliśmy więc udawać przed całym światem to nasze wspólne szczęście małżeńskie. Przed samymi sobą, a jeszcze bardziej przed sobą nawzajem, co nie za bardzo się udawało, więc narastające napięcie zaczęło przenosić się również na córkę. Wydawało nam się, iż udając przed nią, że wszystko jest w porządku, chronimy ją przed problemami, które przecież dotyczą wyłącznie nas. Wiele lat później, już jako nastolatka, powiedziała mi, że pamięta nasze kłótnie, złośliwości albo chłodną obojętność, i to pomimo tego, że miała wówczas tylko 2-3 lata. Przez jakiś czas odgrywaliśmy role również przed rodzinami i znajomymi, gdy tymczasem każde z nas powoli zaczynało już żyć własnym życiem, na zmianę opiekując się dzieckiem. Bojąc się braku zrozumienia albo wyśmiania i jednocześnie zmęczona życiem w kłamstwie i ciągłym napięciu, zaczęłam izolować się od ludzi, gdyż nie wiedziałam, co miałabym im powiedzieć. Bałam się również, że zatroskani znajomi i rodzina będą nas namawiali na terapię czy rekolekcje, a ja przecież wiedziałam, że to nie zadziała. Nie chodziło bowiem o uczucie, które można wskrzesić, bo w moim przypadku po prostu dawno temu pomyliłam przyjaźń z miłością.
Zanim zaczęłam planować rozstanie, przez długi czas zadawałam sobie pytania: Co z moim życiem i z moim szczęściem? Gdzie ja się dziś znajduję, jako kobieta? Gdzie jest granica pomiędzy obowiązkiem matki do zapewnienia dziecku pełnej rodziny, a moim poświęceniem, jako człowieka? Czy mam jeszcze prawo myśleć o swoich potrzebach, skoro założyłam rodzinę? I gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla mojej wiary, czyli fundamentu, na którym przecież planowałam zbudować szczęśliwe życie?
Z czasów, kiedy zadawałam sobie te wszystkie pytania, szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna rozmowa z moją koleżanką, której rodzice się rozstali (koleżanka mieszkała wtedy daleko, więc paradoksalnie łatwiej mi było opowiedzieć jej o swojej sytuacji). Przedstawiła mi wtedy swoją historię. Jej rodzice rozstawali się 2 razy. Pierwszy raz, kiedy miała zaledwie 3 lata i wtedy potrafiła to przyjąć z pewną dziecięcą naturalnością, ponieważ ojciec, pomimo wyprowadzki, był na co dzień obecny w jej życiu. Rodzice jednak się zeszli, a w zasadzie schodzili się i rozchodzili przez kolejne 10 lat, aby ostatecznie rozwieść się w nienawiści i żalu, co spowodowało zerwanie przez nią kontaktów z ojcem na kolejne kilkanaście lat. Powiedziała mi, że żałowała tego, że jej rodzice nie rozstali się za pierwszym razem, kiedy ona miała 3 lata, gdyż być może dzięki temu miałaby ich obydwoje.
Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że muszę przejść przez to teraz i to w taki sposób, aby nasze dziecko miało mamę i tatę i choć już nie razem, to jednak pogodzonych ze sobą oraz w pełni uczestniczących w jego życiu. Powoli zaczęłam podchodzić do tego na chłodno, planując rozwód z dużym wyprzedzeniem. Wiedziałam, że muszę być pewna swojej decyzji, ponieważ najbliższe otoczenie będzie mnie od niej odwodzić. Zaczęłam oczywiście od rozmowy z mężem, który na początku nie był do końca przekonany o słuszności mojej decyzji. Jestem pewna, że już wtedy czuł tak samo i był równie mocno zmęczony tym naszym „teatrem”, ale chyba nie chciał tego usłyszeć, ponieważ nie był jeszcze gotowy na lawinę wydarzeń, która miała nastąpić po podjęciu tej ostatecznej decyzji. Moi rodzice chyba uznali, że straciłam kontakt z rzeczywistością i dlatego różnymi metodami próbowali zmusić mnie do odwołania tego szaleństwa, łącznie z wizytą zaprzyjaźnionego księdza proboszcza, który udzielał nam wcześniej ślubu. Od teściowej otrzymywałam rozpaczliwe smsy, że zmarnuję dziecku życie.
Poza ogromnym obciążeniem psychicznym, dochodziły jeszcze kłopoty finansowe. Znam doskonale ten stan, kiedy pieniędzy nie wystarcza na zaspokojenie codziennych potrzeb, a tu jeszcze czekają dodatkowe wydatki związane z rozdzieleniem swojego dotychczasowego życia na dwa osobne, z podziałem majątku i koniecznością zapewnienia dziecku godnych warunków do życia w obu domach. Dodatkowo zrujnowane plany zawodowe, ponieważ w przyszłości mieliśmy wspólnie otworzyć kancelarię. Zamiast tego zostaję sama z mieszkaniem do utrzymania, świeżo zdanym egzaminem radcowskim, własną raczkującą działalnością, leasingiem na auto i raptem dwoma klientami.
Nie mam pojęcia, jak udało mi się to wszystko udźwignąć… Pewnie gdybym zaczęła dokładnie analizować wszystkie za i przeciw, nigdy bym się na ten krok nie odważyła. Tymczasem od momentu zakomunikowania decyzji mojemu całemu światu, czyli rodzinie i znajomym, do rozwodu minęło pół roku. Sama rozprawa przebiegła szybko i gładko, choć do dziś pamiętam ten ścisk żołądka towarzyszący odbieraniu listu z sądu informującego o terminie rozprawy oraz burzę myśli analizujących po raz kolejny, czy dobrze robię. Napływające wspomnienia naszych szczęśliwych momentów, fajnie spędzonego wspólnie czasu, radości z dziecka, przemieszane ze smutkiem spowodowanym dołującą samotnością w związku, brakiem jakiejkolwiek namiętności, oschłością i żalem do człowieka, którego kiedyś lubiłam i który… jest przecież ojcem mojego dziecka. Pomyślałam wówczas, że nadal możemy się lubić i szanować, a przede wszystkim być najlepszymi rodzicami dla naszego dziecka. A żeby to osiągnąć, musimy tylko (i aż) się rozwieść.
Miesiąc po rozwodzie pojechaliśmy razem w góry. Negatywne emocje opadły, jak ręką odjął, a podczas wspólnej wędrówki prowadziliśmy bardzo szczere rozmowy na zaskakująco zbliżające nas tematy. W taki właśnie sposób zaczęliśmy nowy, niełatwy etap budowania już tylko rodzicielskich relacji. Po latach mogę stwierdzić, że chyba nam się to nieźle udało. Wciąż się lubimy, choć czasem oczywiście kłócimy. Nasza córka ma oboje rodziców, a przez jakiś czas była nawet wychowywana w opiece naprzemiennej, co do pewnego momentu sprawdzało się idealnie, dzięki czemu na samym początku nowego etapu życia, nasze dziecko nie odczuwało braku któregokolwiek z rodziców.
Dziś mogę przyznać, że mam szczęśliwe życie. Oczywiście niepozbawione problemów, ale każdego ranka budzę się z głębokim przekonaniem, że lubię to, kim jestem oraz w pełni akceptuję to, w jaki sposób ostatecznie potoczyło się moje życie. Odczuwam radość oraz dumę z tego, że odważyłam się posłuchać siebie i zawalczyć o swoje szczęście i to pomimo wszystkich przeciwności, które po drodze napotykałam.
Nie da się ukryć, że moje doświadczenia osobiste mają również ogromny wpływ na to, jakim jestem prawnikiem. Nikogo nie oceniam, do niczego nie namawiam. Zamiast tego, z uwagą i ogromnym zaangażowaniem słucham swoich klientów, a jedyne, do czego staram się ich przekonywać, to aby dążyli do ugody z małżonkiem – tam oczywiście, gdzie jest to możliwe. Propaguję również mediację oraz skupianie dużej uwagi na potrzebach dzieci. Chciałabym zmieniać świadomość ludzi udowadniając, że warto walczyć o swoją godność i lepsze życie, ale tam, gdzie są dzieci, czasem należy „schować dumę do kieszeni” i postawić ich prawo do posiadania obydwojga rodziców na pierwszym miejscu. Moje motto życiowe to: Lepiej mieć relację niż rację!