Lipiec 2018.

Odchodzi z domu. Wychodzi ze sportową torbą, w której ma kompa, bieliznę i kilka rzeczy na zmianę. „Już tak dłużej nie mogę. Będziemy się dzielić dziećmi”- usłyszałam kiedy wychodził. Nie, nie było żadnej innej. Żadnego zwrotu akcji czy dramatycznych scen przed.

Czy było źle między nami? Nie, nie było. Kłóciliśmy się jak wszyscy. Było parę kryzysów, ale wiedziałam, że zawsze będziemy razem. Nie wiem kiedy nasze wspólne bycie razem przeobraziło się w życie obok. Kiedy poczuliśmy, że jesteśmy samotni każdy na swój sposób. W towarzystwie uchodziliśmy za małżeństwo idealne. W domu nie mieliśmy o czym rozmawiać i nie wiem nawet kiedy przestaliśmy jadać wspólne posiłki o wspólnym czasie, nie wspominając. Czy to źle? Czy to błąd? Nie wiem. Ale wiem, że biorąc ślub wierzyłam, że to na zawsze i nawet kiedy nie czułam między nami żadnej namiętności, miałam jakieś przekonanie, że to tymczasowe, że to jego praca, trójka dzieci, problemy finansowe, i wszystko to, co składa się na zwykłość i codzienność. To chyba wtedy traci się czujność, a może uważność?

Wiem też, że poczułam jakby zadał mi cios w plecy. Niespodziewanie. Żadnego ostrzeżenia. Bach bach – trzask drzwi i po sprawie. Zabrał wtedy dzieci do swoich rodziców i po prostu wyszedł. Tak po prostu.

Leżę na łóżku i wyje.

Z bólu nie mogę złapać tchu, dusze się płaczem i brakiem oddechu.

Nie mogę uwierzyć, że to NAPRAWDĘ, że to możliwe…

Leżę i nie mogę się ruszyć.

Nie wiem, jak długo to trwa.

Wiem, że płaczę i płaczę. Ciągle i codziennie.

Nie umiem nawet o tym nikomu powiedzieć. Wiedzą najbliższe przyjaciółki.  Nawet nie wiem, co miałabym powiedzieć? Że tak po prostu wstał i wyszedł po 10 latach małżeństwa, że nie wiem dlaczego? Czy zdanie “doszedłem do ściany” jest wystarczającym powodem? Czy to wystarczy, żeby zostawić trójkę dzieci?

Leżę i nie wiem, co robić. Boże ja naprawdę nie wiem co mam robić? Nie potrafię dojść do kuchni. Nie mam siły wstać. Nie potrafię się ruszyć.

Tygodnie spędzam w łóżku. Oglądam bezsensowne seriale. Wstaje tylko do toalety i żeby zjeść byle co i w ostateczności. Nie mogę spać. Budzę się co godzinę, co dwie. Nie przesypiam od tej pory żadnej nocy. Kiedy się wybudzam, nie wiem, czy to wydarzyło się naprawdę.

Myślę o nas, o dzieciach, o sobie, co powie rodzina, moi rodzice? JAK mam to im powiedzieć? CO mam powiedzieć? Zaczynam sobie zdawać sprawę z konsekwencji tego co się wydarzyło, że nie mam własnych pieniędzy ani pracy. Mam za to trójkę dzieci i wynajęte mieszkanie.

Na wszystkie moje pytania jak sobie to wyobraża, co z dziećmi, mieszkaniem, utrzymaniem wszystkiego dostaje odpowiedź „nie wiem”.

SIERPIEŃ 2018

Sytuacji nie da się już dłużej ukryć przed rodziną ani znajomymi.

Mówienie o tym jest ponad moje siły.

Mogę tylko płakać.

Leżeć i płakać.

Dzieci co drugi tydzień u mnie. Myślą, że to rodzaj wakacji.

Staram się, jak mogę kiedy wracają, ale głównie siedzę na kanapie, leżę i płaczę. Mówię, że mam trudny czas.

Miotam się w sobie między „nie mam siły iść zrobić sobie herbaty” a „trzeba wstać i zrobić im śniadanie”.

Koniec wakacji.

Błagam go, żeby wrócił. Żebyśmy zaczęli wspólnie, inaczej.

Że pójdę do pracy, że mu pomogę jeśli jest mu trudno i nie daje rady.

Proszę, żeby chociaż dzieciom dał tę szansę. Żeby dla nich spróbował.

Odmawia.

WRZESIEŃ 2018

Z pomocą znajomych zaczynam pracę. Organizuje zerówkę dla średniego syna (wiem, jak jemu na tym zależy), opiekę dla dwulatka i próbuje pogodzić oba światy.

W pracy większość czasu spędzam jednak płacząc przy komputerze, lub ukrywając, że płakałam. Zawalam pełno rzeczy, szef ze względu na moją osobistą sytuację daje mi kolejne j kolejne szanse.

Do niego piszę maile, przepraszając za wiele rzeczy z przeszłości. Namawiam go na wyjazd „żeby odpoczął”, a sama wieczorami padam ze zmęczenia. Poza odprowadzeniem dziecka do szkoły wszystkie rzeczy załatwiam sama lub z pomocą rodziców. Często wieczorami okazuje się, że czegoś nie mam, czegoś brakuje, o czymś zapomniałam: chleb, nowy zeszyt do szkoły, buty na WF itp. Nie mogę zostawić dzieci samych w domu i wyjść załatwić czegokolwiek.

Zaczynam zdawać sobie sprawę, że sama nie dam rady. Dochodzą rachunki, opłaty, które całkowicie spadły na mnie.

Od lipca nie przespałam ani jednej nocy.

PAŹDZIERNIK 2018

Jestem na skraju zmęczenia i wyczerpania.

Poczucie winy wobec dzieci mnie zabija.

Nie mogę zrozumieć, dlaczego to zrobił, jak on mógł mi to zrobić? Jak mógł to zrobić dzieciom? Czuje się jak zranione zwierzę – dosłownie. Ze strachem, ale podejmuje decyzje, żeby go nie wpuszczać do mieszkania. Dzieci ma zabierać do siebie… gdziekolwiek to jest. Mieszkanie staje się moją jaskinią. Nie umiem tego nazwać inaczej. Nie ma żadnych innych porównań. To chyba instynkt, ale zaczynam słuchać siebie i tego co podpowiada mi moja intuicja. Zbyt długo ją ignorowałam, racjonalizując nie swoje wybory.

Wiem, że potrzebuje uleczyć poranione serce, jak zwierzę poranione łapy. Potrzebuje miejsca. Swojego. Niezakłóconego jego obecnością. Potrzebuje się schować. Wywiesić napis “ nie przeszkadzać – cierpię”. On już swoja decyzje podjął. Czas na moją. Czuje to i jednocześnie bardzo się tej decyzji boję. Mówiąc mu o tym płacze się i trzęsę kiedy siedzimy na ławce w parku. Pisze kilka listów, których nigdy nie wysyłam, tłumacząc się ciągle ze swoich potrzeb, tłumacząc, co czuję, choć on o to nigdy nie zapytał.

Od miesiąca chodzę na terapię. Zaczynam proces lizania ran. Na spotkaniu terapeutka proponuje ćwiczenie i prosi mnie, żebym przyjęła pozycję, która oddaje mój stan. Co to będzie, pyta się? Jak się Pani teraz czuje? Od razu wstaje z krzesła, kładę się na ziemi w gabinecie, skulona. Leżę w bezruchu. Czy może Pani zmienić pozycje-pyta ? Wstać? Może uklęknąć ?

Nie mogę.

prawo rodzinne

LISTOPAD 2018

W ostatnim tygodniu listopada wyjeżdżam w góry na weekend. Gdyby nie przyjaciele i rodzice pewnie bym nie dotarła. Biorę udział w kobiecych warsztatach. Trzy dni wśród kobiet. Bez telefonów i myślenia o rzeczach, które “muszę” zrobić i których nie dałam rady zrobić. Pierwszy raz całkowita uwaga na sobie. Jestem porażona siłą kobiecego kręgu, wsparcia i mocy. Jestem porażona tym, co do mnie dociera.

Bo tak naprawdę ja nie chce jego powrotu. Nawet jeśli przyszedłby i błagał. JA, ja nie chcę. Ja już nie chcę – powtarzam jak mantrę, bo nie mogę uwierzyć w to, co odkryłam. Zaczynam pojmować siłę i moc tych słów. Brzmią jak czary. Jak zaklęcie. Wiem, czego nie chce. Nie chce tego co było, nie chce mijania się zamiast bycia razem. Nie chcę się tłumaczyć z tego co czuje. Nie chcę czuć się ciągle winna jego złego samopoczucia i zmęczenia. Nie chce. Dociera do mnie wszystko.

Te trzy dni w oderwaniu się od domu były jak kosmiczna podróż. Te trzy dni pokazały, że wszystko, cała moja moc i siła jest we mnie. I że wreszcie z pełną mocą muszę sobie zaufać. Że za dużo, za długo nie żyłam swoim życiem. Że spełniałam nie swoje oczekiwania. Że się bałam swoich emocji. I je zamroziłam jego potrzebami, potrzebami dzieci, ale też swoimi własnymi wyobrażeniami idealnej żony i matki.

Tak – zadał mi cios w plecy, tak – poległam. I tak – poległo całe moje wyobrażenie i iluzje dotyczące mojej rodziny. Pamiętam wakacje, jak nie byłam w stanie się ruszyć. Ale właśnie wydarza się czas, w którym siadam. Jeszcze się nie podnoszę, ale siadam i patrzę na to co jest dookoła. Są to zgliszcza. Wiem to. Ale po raz pierwszy widzę w tych zgliszczach szanse na coś nowego. Jeszcze nie wiem, CO będzie dalej. Jeszcze nie wiem, JAK będzie dalej, ale do dziś pamiętam ten listopad. Pamiętam martwe wysuszone kwiaty na łące i oszronione od mrozu trawy. Wszystko zamarłe i jednocześnie porażająco piękne, zatrzymane w czasie, żeby na nowo zakwitnąć.

Na warsztatach Ela mówi, że to wyjątkowy czas, bo tylko teraz można zobaczyć szkielety drzewa. Ich prawdziwy kształt i piękno. Wiosną i latem ten obraz zasłaniają liście. To zdanie zapada mi głęboko w pamięć. Czuję jakby odkryła się wraz z tymi szkieletami.

GRUDZIEŃ 2018

Od wyjazdu zaczynam coraz mocniej stawać po swojej stronie.

Po stronie tego czego chcę i chyba jeszcze bardziej tego, czego nie chcę.

Mam dość jego stawiania się w roli ofiary. Wysłuchiwania jego płaczu, jaki jest biedny i poszkodowany. Mam dość ciągłego proszenia się o pieniądze na utrzymanie dzieci. Zalegam w opłatach za mieszkanie. Zabrali mi zasiłki rodzinne, które okazuje się, muszę zwrócić do urzędu. Dostałam rachunek za gaz na ponad tysiąc złotych. Z jego strony dostaje informacje, że on ma gorzej, bo mieszka z rodzicami.

Mam dość.

Czuje się, jakbym miała czwarte dziecko, muszę uważać na wszystko, co mówię, bo się obrazi, trzaśnie słuchawką, zacznie krzyczeć albo po prostu przestanie odpowiadać i odbierać telefony. Proszenie, kłótnie, przepychanki. Jego wieczne „nie wiem”, „nie mam”. A moje: „nie wiem, czy mi odda”, czy „dołoży się na czas”? Terminy płatności i zalegania mam wszędzie w szkole w przedszkolu, urzędach. Najgorsze jednak to wieczne proszenie się. Od momentu jego wyprowadzki napisałam tony esemesów, w których pytam i proszę o dokładanie się do utrzymania dzieci.

Mam dość.

Moja bezsilność zamienia się w złość, a ta w działanie.

Wiem ze decyzja jest ostateczna. Nie zmienię jej nawet przez wzgląd na dzieci, a właściwie teraz też ze względu na nich.

Kontaktuje się z prawniczką.

Przygotowujemy pozew.

STYCZEŃ 2019 – PAŹDZIERNIK 2020

Od napisania i przedstawienia mu porozumienia mija ponad pół roku do momentu złożenia pozwu w sądzie. Potem pierwsza rozprawa, mediacje, próby ugody i znów czekanie na rozprawę. W sumie półtora roku.

Kiedy wychodzę z sądu, nie mogę powstrzymać płaczu. Ludzie mi się dziwnie przyglądają. Idę ulicami i wyję.

Czy żałuję? Nie. Czy zmieniłabym decyzję? Nie.

Płaczę nad tym co było, nad sobą, nad tym, że nie wiem, skąd miałam siłę, żeby to przeżyć i przetrwać? Nad sobą i nad tym jak bardzo było mi ciężko. Jak długą drogę przeszłam. I jak bardzo odzyskałam siebie.

W międzyczasie zmieniam pracę, bo nie byłam w stanie pogodzić opieki nad dziećmi z własnym rozwojem. Kiedy składam wypowiedzenie, nie mam żadnej innej. Nie mam nawet pojęcia, gdzie miałabym jej szukać. Mam trójkę dzieci, bieżące rachunki i jestem w trakcie rozwodu.

Mam jednak to, czego już nikt mnie pozbawi – swoją moc i odwagę. Boję się, ale mimo to mam odwagę, żeby to zrobić. Odważyć się powiedzieć NIE, nie chcę. Odwagę postawić swoje granice. Zaryzykować. I zawalczyć o swoje życie. Po tym co mnie spotkało, wiem, że mam siebie i że mam ogromną siłę. Mam przyjaciół i rodzinę, że nie jestem sama. Wsparcie, jakie dostałam przez ten cały czas, było jednym z największych darów, jakie mi się przydarzyły w życiu.

Tak, mam gorsze dni, nie radzę sobie ze wszystkim idealnie, ale nawet nie chce, żeby tak było. Za to mam swoje życie. Jest takie, jakim je stwarzam. Raz idzie mi lepiej, raz gorzej, ale jest takie, jakie chcę, żeby było. Tworzę je i wybieram. Mam swoje plany, mapy marzeń własne cele. Znalazłam idealną pracę.

Wiem, że brzmi to nierealnie.

Ale tak właśnie jest.

Dziękuję za wszystko, co mam.

Ufam sobie bezgranicznie.

I ufam życiu – bo wiem, że wszystko, co się wydarza, wydarza się dla mnie, a nie przeciwko. Wiem, że po tym co przeszłam, nie ma rzeczy niemożliwych.

I wszystko będzie dokładnie takim, jak je zrobię.

Jeśli nie zrobisz nic, jeśli trwasz w tym co zabiera siłę i energię, to nic się samo nie zmieni i nic dobrego się nie wydarzy.

Odważ się i zrób ten krok.

Puść.

Puść siebie.

Tak zaczyna się życie.